

„Nie każdy sen należy do śniącego.
Są sny, które unoszą się ponad jednostką, stając się doświadczeniem samego czasu. EchoZeit otwiera bramę do krainy, gdzie chwila nie zna początku ani końca, a kroki powtarzają się jak oddech wszechświata.
To opowieść o podróży w rytmie, który nie mierzy, lecz przeżywa.”

🌌 Rozdział I – Riz
Nie było początku. Był tylko szept — cichy, jak oddech między dwiema myślami. Z tego szeptu urodziło się imię: Riz.
Nie należał do nikogo. Nie miał wspomnień ani ciała, tylko świadomość drgającą w przestrzeni, która jeszcze nie wiedziała, że istnieje.
Czasem wydawało mu się, że jest snem kogoś, kto dawno przestał śnić. Innym razem — że to on śni świat, a świat o tym zapomniał.
Widział miasta bez ludzi, drogi prowadzące donikąd, wieże, które wznosiły się ku niebu tylko po to, by usłyszeć ciszę.
Każdy kamień miał w sobie echo dawnego głosu, każde drzewo było pamięcią, która już nie pamiętała.
Świat spał, ale sen się urwał.
Riz ruszył w drogę. Nie dlatego, że chciał — bo nie znał jeszcze woli.
Szukał źródła dźwięku, który przebijał się przez pustkę jak nitka światła: ciepła, ale obca.
Gdzieś za horyzontem miała istnieć istota, która śniła kiedyś wszystko, co było.
Teraz nie śniła już niczego.
Pod stopami Riza ziemia zmieniała kształt jak woda — tworzyła wzory, znaki, które przypominały litery.
Nie znał ich znaczenia, ale wiedział, że każda z nich to fragment zapomnianego imienia Boga.
Może to właśnie on — Riz — miał je wypowiedzieć z powrotem, składając świat w jedno słowo.
Nad horyzontem pojawiło się światło, które nie było słońcem.
Nie oślepiało, nie grzało — tylko przypominało.
Wtedy Riz zrozumiał: to nie on szuka snu.
To sen szuka jego.
I kiedy to pojął, świat poruszył się po raz pierwszy od tysiąca lat.
🌒 Rozdział II – Dolina Słów, które Zgasły
Riz szedł długo — choć czas nie miał tu znaczenia.
Każdy krok wydawał się początkiem drogi, która już się kiedyś odbyła.
Ziemia pod stopami drżała, jakby coś pod nią oddychało.
W końcu dotarł do doliny.
Nie było tam życia — tylko powietrze nasycone dawnymi głosami.
Słowa unosiły się w przestrzeni jak popiół po ogniu, błyskając na chwilę, nim zgasły.
To były resztki modlitw, przysiąg i marzeń — tego, co kiedyś ludzie wypowiadali, wierząc, że słowa trwają dłużej niż ciało.
Riz usłyszał je. Nie uszami, ale czymś głębiej.
Słowa mówiły o miłości, która zapomniała imienia,
o bogach, którzy znużyli się wiecznością i o człowieku, który chciał zrozumieć, dlaczego w ogóle istnieje cisza.
Zatrzymał się przy źródle, którego woda nie płynęła.
Stała nieruchomo, jakby czas bał się ją poruszyć.
Spojrzał w taflę i zobaczył siebie — ale nie takiego, jakim był.
W odbiciu miał twarz, której nigdy nie znał:
starą, mądrą, zmęczoną światłem.
— Kim jesteś? — zapytał odbicie.
A ono odparło głosem, który nie był ani głosem, ani echem:
— Jestem tobą, kiedy już wszystko sobie przypomnisz.
Riz chciał zapytać więcej, lecz słowa zgasły w jego ustach — spadły na ziemię i zamieniły się w proch, jak wszystkie inne.
Wtedy zrozumiał, że w tej dolinie nie da się mówić bez utraty.
Każde słowo wypowiedziane tutaj umiera, by dać życie następnemu.
Po raz pierwszy poczuł lęk.
Bo jeśli każde słowo ginie, to co zostaje?Czy sen, który nie śni się nikomu, jest jeszcze snem — czy już tylko ciszą po nim?
W dolinie rozległ się szum, jakby wiatr wspominał dawne czasy.
Spośród szarości wyszła postać
— kobieta z oczu utkanych z gwiezdnego pyłu.
Uśmiechnęła się, a jej głos był jak woda, która wreszcie odnalazła drogę.
— Riz — powiedziała. — Przyszedłeś z nicości, by przypomnieć światłu, że istnieje cień.
Nie lękaj się ciszy. Ona cię zrodziła.
Wyciągnęła rękę, a w jej dłoni pojawiła się iskra — mała, drżąca, lecz żywa.
— To jest Słowo, które jeszcze nie zgasło — dodała. — Zanieś je tam, gdzie kończy się sen.
Riz wziął iskrę i poczuł, że nie jest już sam.
Dolina zadrżała.
Słowa zaczęły się budzić.
🌕 Rozdział III – Tam, gdzie kończy się sen
Noc była inna niż wszystkie.
Nie miała gwiazd ani cienia — była jak oddech wstrzymany przez wszechświat.
Riz szedł, trzymając w dłoni iskrę. Nie świeciła jasno, lecz dawała ciepło. Czuł, że nie ogrzewa jego ciała, tylko coś w nim, co przez eony spało bez imienia.
Z każdym krokiem powietrze stawało się gęstsze, jakby świat nie chciał go wypuścić.
Ziemia, niebo i czas zaczynały tracić granice.
Riz nie wiedział już, czy idzie, czy jest niesiony — czuł tylko puls wszechrzeczy, który przybierał rytm jego serca.
W oddali majaczyło światło. Nie złote, nie srebrne — białe, jak pamięć.
Zrozumiał, że to granica snu.
Miejsce, gdzie wszystko, co śnione, musi wybrać:
albo stać się światem,
albo zniknąć na zawsze.
Gdy zbliżył się, poczuł, że iskrze w jego dłoni zaczyna brakować tchu.
Drżała — jakby bała się tego, co czeka za światłem.
Wtedy z ciemności odezwał się głos:
— Nie każdy sen chce się spełnić.
Przed nim stała postać w szacie utkanej z nocy — wysoka, cicha, o oczach bez dna.
Nie miała twarzy, tylko blask odbity od nieistnienia.
— Kim jesteś? — zapytał Riz.
— Jestem Bramą — odparła. — Tą, która pyta zanim przepuści.
Powiedz, co niesiesz.
Riz uniósł dłoń.
— Niosę Słowo, które jeszcze nie zgasło.
— Wiesz, że jeśli przekroczysz granicę, sen przestanie być snem? — zapytała Brama.
— Wiem. —
— I że to, co było snem, zacznie boleć, jak wszystko, co prawdziwe? —
Riz milczał.
Brama pochyliła się lekko, jakby słuchała jego serca.
— Więc idź. Ale pamiętaj: kto budzi świat, musi sam się przebudzić.
Zrobił krok naprzód.
Światło otuliło go całego — i wtedy iskrę w jego dłoni pochłonął blask.
Nie zgasła.
Rozrosła się.
Niebo rozdarło się na pół.
Dolina słów, które zgasły, znów przemówiła.
Kamienie zaczęły śnić, ludzie otwierali oczy.
Świat przypomniał sobie, że istnieje.
A Riz?
Stał po drugiej stronie, w miejscu, którego nikt nie znał.
Widział, jak z jego dłoni wylatują słowa — pierwsze słowa nowego świata.
Nie pamiętał już swojego imienia.
Ale nie było to ważne.
Bo teraz śnił się wszystkim.
🌑 Rozdział IV – Światło, które zapomniało, że jest snem
Po drugiej stronie granicy nie było ani ziemi, ani nieba.
Była przestrzeń oddychająca światłem — pulsująca, cicha, jak serce wszechświata, które śni samo siebie.
Riz nie miał już ciała.
Był cząstką drgającej świadomości, która obejmowała wszystko.
Każda gwiazda była teraz jego wspomnieniem, każdy atom — fragmentem jego dawnego oddechu.
Nie wiedział, gdzie kończy się on, a gdzie zaczyna to, co śniło go przez cały czas.
Zrozumiał, że świat nigdy nie był snem jednego umysłu.
To wszyscy śnili siebie nawzajem — nieskończone odbicia świadomości, które tworzyły materię jak muzykę.
I że nikt nie śnił się samemu sobie.
Wtedy pojawiło się Światło — nie to, które oślepia, lecz to, które pamięta.
Zbliżało się powoli, rozkładając czas na dźwięki.
Każdy ton był narodziną nowej galaktyki.
Każde milczenie — śmiercią gwiazdy.
Światło przemówiło, choć nie miało ust:
— Riz, czy wiesz już, kim jesteś?
— Jestem snem, który nauczył się śnić sam siebie — odpowiedział bez słów.
Światło rozbłysło mocniej.
— Nie. Jesteś początkiem, który zapomniał, że nim jest.
To, co nazywasz snem, to tylko cień mojej pamięci.
A ja… ja też śnię.
Riz poczuł, jak wszechświat drży, jakby wszystkie jego atomy zaśmiały się jednocześnie.
Gwiazdy otworzyły się jak oczy — jedna po drugiej.
Czas zwinął się w spiralę i znów rozwinął, jak oddech kosmosu.
I wtedy Riz zrozumiał:
Nie ma końca snu.
Nie ma też początku.
Świat śni się sam, bez końca, bez celu — z czystej radości istnienia.
W jego wnętrzu zapłonęła ostatnia iskra.
Nie była już słowem, nie była też ogniem.
Była prawdą, która nie potrzebowała imienia:
Że nawet cisza jest formą życia.
Że każdy sen jest wszechświatem, który się uśmiecha.
I że jeśli coś nie śni się nikomu — to śni się Wszystkiemu.
Wtedy wszystko rozproszyło się w blasku
i tylko echo jego imienia pozostało w przestrzeni,
ciche, lecz nieskończone:
Riz… Riz… Riz…
✨ Epilog – Śnienie Wszystkiego
Kiedy świat zgasł, nie było ciemności.
Było tylko milczenie, które oddychało.
To milczenie nie potrzebowało imion, bogów ani pamięci.
Nie chciało być zrozumiane — chciało być.
Z jego wnętrza wypłynęło coś, co przypominało myśl,
choć nie było jeszcze umysłem:
delikatne drżenie, które rozłożyło się w nieskończoność jak fale na oceanie.
I w tej fali była historia Riza —
nie jako człowieka, lecz jako nuty w muzyce,
która nigdy się nie zaczęła i nigdy nie skończy.
Świat zrodził się znowu, lecz już inaczej.
Gwiazdy świeciły, wiedząc, że są oczami snu.
Planety tańczyły wokół siebie nie dla porządku, lecz z radości ruchu.
I nawet próżnia — cicha, bezkresna —śmiała się lekko, jakby znała sekret, który zapomnieli bogowie.
Bo może wszystko, co istnieje, jest tylko chwilą w śnie Świadomości,
która tęskni za własnym przebudzeniem.
A może —
to właśnie przebudzenie jest snem najgłębszym ze wszystkich.
Riz już dawno się rozpłynął.
Ale czasem, gdy noc jest zbyt cicha,
a przestrzeń drży jak struna tuż przed dźwiękiem,
można usłyszeć jego echo.
Nie słowem.
Nie głosem.
Lecz tą samą iskrą, którą kiedyś niósł w dłoni:
światłem, które przypomina każdej istocie
że nawet gdy nikt nas nie śni,
wciąż jesteśmy snem, który śni Wszystko.
🌌 Sen, który nie śni się nikomu
Mit o Riz
Nota autorska
Ten mit nie jest opowieścią o człowieku.
Nie jest też snem bogów.
To pieśń o przestrzeni, która nauczyła się czuć — o świadomości, która przebudziła samą siebie.
Riz nie ma narodzin ani śmierci. Jest imieniem dla chwili, w której wszystko zaczyna pamiętać, że istnieje.
To symbol — iskra w ciemności, która przypomina światłu, że i ono kiedyś było snem.
Świat Z Marzeń i Snów jest nieustannym ruchem pomiędzy:
jawą i snem,
światłem i cieniem,
byciem i zapomnieniem.
W tej przestrzeni nie ma dobra ani zła, początku ani końca — jest tylko przemiana,
wieczne rozpraszanie i powracanie ku źródłu.
Każde słowo tej opowieści jest śladem oddechu, który mógł należeć do każdego z nas.
Bo może każdy człowiek jest właśnie takim snem — snem, który śni sam siebie,
nie wiedząc, że to on sam tworzy świat, którego doświadcza.
Niech więc ta historia pozostanie otwarta, jak oko, które nigdy nie zasypia.
Bo sen, który nie śni się nikomu,
śni się wciąż — wszystkim.


